Władca Warcraftów

Pamiętam premierę, jakby to było wczoraj.
To zdecydowanie nie było wczoraj.



Moje oczekiwania względem "Warcraft. Początek" nie były wygórowane. Zaczynały się na "da się oglądać", a kończyły na "da się oglądać i czerpać z tego chociaż krztynę przyjemności". To nadzieje, które ciężko zawieść, a zaskoczyć się można jedynie pozytywnie. Prawda?

Nie jestem pewna, czy wstęp do notki nie będzie tutaj wyłącznie formalnością. W końcu każdy, kto ma coś wspólnego z popkulturą, kojarzy "Warcraft" - czy to jako serię, czy tylko "World of Warcraft" - prawda? Zwłaszcza to drugie jest na tyle rozsławione, że nawet zupełnie każualowym jednostkom obiło się o uszy i zapadło w pamięć jako to, w co grają te wszystkie nerdy w swoich piwnicach. Najpopularniejsze MMORPG na świecie stało się kultowe już wieki temu, ma hordy (*pistol fingers*) wiernych fanów, równie wielkie grono antyfanów, a także szczególnie dużą liczbę neutralnie ustosunkowanych geeków, którym przed oczami majaczy jedynie, że warcraftowskie elfy mają śmieszne brwi.

Powstanie filmu na podstawie marki było tylko kwestią czasu. 

Tu muszę nawiązać do swoich wcześniejszych słów. Widzicie, przed podejściem do filmu (a także po jego obejrzeniu - nie zmieniło się to bowiem w żaden sposób) moja znajomość warcraftowego świata ograniczała się do tego, że elfy mają śmieszne brwi. I świecące oczy. I tego, że murloki - czymkolwiek by one nie były - wydają taki zabawny odgłos. To byłoby na tyle. Nigdy nie grałam w żadną część serii, od "WoWa" stroniłam. Na odległość paru kilometrów odrzucała mnie ta dziwaczna estetyka, która zresztą, jak słyszałam, przeszkadza nie tylko mi. Nieznajomość lore i brak emocjonalnego związku z tytułem były oczywiście główną przyczyną tego, że nie wymagałam od seansu zbyt wiele.

Nie jestem do końca pewna, czy film starał się celować w widzów takich jak ja, czy jednak chciał zrobić dobrze zatwardziałym fanom gier - nie wydaje mi się, aby którekolwiek im wyszło. Z jednej strony, spora część czasu antenowego poświęcona była ekspresowemu przedstawieniu jak największych ilości świata. Klik, spójrzcie, to jedno miasto z gry! Klik, już go nie ma, jest inne! Klik, pokazaliśmy je tylko na dwie sekundy, tu macie kolejne! Każde zostało opatrzone ogromną nazwą, coby podkreślić, że to właśnie ono - Rzecz Z Gry. To oczywiście nie jedyne smaczki, jakie się pokazały, z relacji bardziej ogarniających serię znajomych wiem, że było ich sporo. Z drugiej strony jednak przedstawione wydarzenia są dostosowane do każualowych odbiorców w taki sposób, żeby nikt - nawet osoby, które znalazły się na sali kinowej przypadkiem, bo akurat przechodziły obok i znalazły bilet na chodniku - nie miał żadnych problemów ze zrozumieniem ich. Brzmi jak zaleta? Cóż...

Jeśli miałabym przedstawić fabułę w sposób graficzny, narysowałabym krótką, cienką kreskę, biegnącą z punktu A do punktu B, bez żadnych zakrętów, przystanków czy zmian trasy. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, że w połowie trasy znudziłabym się i urwała linię w przypadkowym miejscu, licząc na to, że kiedyś dokończę jej bieg. To byłoby najdoskonalsze ukazanie filmowej historii ever. Określenie jej "prostą" byłoby najstraszniejszym niedopowiedzeniem w historii ludzkości.
Orkowie wdarli się do ślicznej krainy ludzi, co oczywiście generuje masę problemów, zwłaszcza przez fakt, że przewodzi im Ten Zły. Bohaterski Lothar, Główny Bohater, łączy siły z paroma przypadkowymi postaciami, żeby pomóc zaprowadzić porządek. Ot, tyle. Scenariusz radzi sobie przez większość czasu z utrzymaniem tej skomplikowanej historii, aż do końcówki, w którym stwierdza, że starczy, czas do domu. Spoiler alert, bo muszę to z siebie wyrzucić: fabuła dochodzi do momentu, w którym jednym, całkiem logicznym ruchem, można zakończyć konflikt i uczynić wszystkich szczęśliwymi... po czym się kończy. Ruch nie zostaje wykonany, nie dzieje się nic, poza przypomnieniem, że ten film ma mieć sequel. Ugh. Proste, nijakie, ale hej, może chociaż postacie ratują tę opowieść?
Ech. Protagonista jest najbardziej pustym, nudnym i wyjątkowo sztywno zagranym herosem od tysiącleci. Jego sidekick, Khadgar, wypada znacznie lepiej, ma sporo charakteru, jest tym urokliwym, niezręcznym, niedoświadczonym adeptem magii, który jako jedyny dostaje jakiś character development - musi przecież zdobyć expa w czasie trwania fabuły. Główny bohater po drugiej stronie barykady, Durotan, to kawał postaci z krwi i kości - co jest zabawne, bo on akurat jest tworem CGI - który nie tylko ma jakieś motywacje, przemyślenia czy racje, to jeszcze daje się polubić. Inaczej sprawa się ma z drugim z najważniejszych bohaterów ze strony orków, czyli Token Female Character, Garoną. Och, bogowie, czemu ona istnieje. To postać tak płytka, tak źle napisana, tak kliszowata, że aż brakuje mi słów. Nie skomentuję jej wyglądu, bo o dymorfizmie płciowym w fantasy pisano już całe książki, co ja mogę dodać. Kogo my tam jeszcze mamy... król i królowa, występujący tylko po to, żeby ładnie wyglądać (udaje im się to), główny orczy villain, który równie dobrze mógłby być stertą kamieni, miałby podobną głębię charakteru... Ach, i Medivh. Mogę mieć mu za złe jedynie fakt, że nie pozwala mi na siebie zbyt długo narzekać. To actually całkiem ciekawa, złożona postać, co prawda momentami pokazująca dozę papieru w swojej osobie, ale wciąż pozostającej intrygującym i ładnie poprowadzonym bohaterem. Niestety, jeden Medivh wiosny nie czyni, a jako że większość osób, które mamy okazję śledzić na ekranie, jest płaska i nijaka - na pytanie "czy bohaterowie ratują film?" odpowiadam smutnym "ech, próbują". 

Za największą wadę produkcji uważam jednak nie fakt, że jest ona wybitnie wręcza papierowa, a cechę całkiem techniczną: montaż. O bogowie, "Batman v Superman" to przy tym arcydzieło sklejania scen do kupy. "Warcraft" wygląda, jakby chwilę przed kręceniem scenariusz wpadł do niszczarki, po czym został na szybko poskładany przez dziecko jednego z twórców, które chciało uniknąć kary za bawienie się ważnymi papierami. Sceny trwają milisekundy, niekiedy urywają się w tym samym momencie, kiedy postać wypowie swoją kwestię, wiele nie wnosi nic, poza suchym przekazaniem ekspozycji. Co najzabawniejsze, w obrazie jednego z takich skrawków brakuje, jakby osoba odpowiedzialna za montaż zgubiła nagle parę klatek. Efekt tego wszystkiego był naprawdę bolesny dla oczu i mózgu. Rozumiem, oczywiście, że film nie mógł trwać pięciu godzin, nie w odsłonie kinowej - cięcie jest naturalną koleją rzeczy. Ale. Wiecie, co ale.

Dla odmiany skupmy się teraz na zaletach produkcji - nielicznych, ale znaczących. Pierwszą, najłatwiej i chyba najwcześniej dostrzeganą, jest warstwa wizualna. Bogowie, jakiż ten film jest przepiękny. Krajobrazy i wszelkie odwiedzane lokacje są prawdziwą ucztą dla oczu, która zapewne na długo zostałaby w pamięci, gdyby nie fakt, że ujęcia trwały pół sekundy i nie można było się na nic napatrzeć. Równie śliczny są wszystkie fantastyczne elementy świata przedstawionego, które dla odmiany dostają sporo czasu antenowego i można się nimi nacieszyć. Orkowie wyglądają powalająco, tak samo jako wszystkie inne rasy i stworzenia. Nieco zabawnie prezentują się jedynie zbroje, w których hasają wojownicy. Są bardzo ładne, w stylu gry - niestety, warcraftowe armory z naramiennikami wielkości małych hipopotamów nie komponują się zbyt dobrze z niewielkich gabarytów hycerzykami.

Zachwycił mnie też soundtrack. Zajmował się nim Ramin Djawadi, odpowiedzialny też za muzykę w "Grze o Tron". Nie miałam o tym pojęcia, dopóki nie zobaczyłam jego nazwiska w napisach po filmie, ciężko mi też porównać tę ścieżkę do tej GoTowej (feelin' punny), ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że odwalił tu kawał dobrej roboty. Utwory były przepełnione patosem, epizmem, magią, nie zapadały w pamięć, ale idealnie sprawdzały się jako tło do przedstawionych na ekranie wydarzeń. Przesłuchałam OST parę razy od czasu obejrzenia produkcji i stwierdzam, że brzmią przyjemnie i elegancko również bez dekorowania ich orkami biegającymi po wzgórzach.

Well then, czy w związku z tym wszystkim żałuję, że wydałam pieniądze na bilet do kina i spędziłam parę godzin na oglądaniu go?  Absolutnie, ani trochę. zdecydowanie nie. Bawiłam się fan-tas-tycz-nie, jak na żadnym kinowym seansie ostatnich miesięcy. Może nawet lat. Powód? Cóż... magiczne krainy. Zamki. Gryfy. Czary. Czaaaaaryyyyy. Ogromne, świecące jak choinka, w dodatku w zatrważających ilościach. Jak w starych koreańskich MMORPGach, hah, wspomnienia. Magiczne portale. Teleportacja. Elfy ze śmiesznymi brwiami. Niczym niespętane, nieograniczone fantasy. Do pełni dziecięcego szczęścia i nerdgazmu brakowało jedynie smoków, ale inne rzeczy nadrabiały. Dawno nie widziałam tak radosnego przepełnionego magią świata na wielkim ekranie. Coś pięknego.

Jeszcze słowem zakończenia. Parę dni przed seansem przeczytałam, że twórcy film mają nadzieję, że ich dzieło osiągnie podobny status, jak "Władca Pierścieni". To brzmiało jednocześnie śmiesznie i smutno. Po dokładniejszym doczytaniu okazało się, że reżyser zauważył, że gatunek fantasy trzyma się w kinie nie za dobrze, ostatnim największym sukcesem była lotrowa trylogia, a on chciałby swoją produkcją dać fanom coś podobnego. Tak czy inaczej, okołotolkienowa myśl pozostała przy mnie w momencie, kiedy rozsiadałam się w kinowym fotelu. Może to przez to, może nie - grunt, że widziałam, jak film stara się być oscarowym arcydziełem Jacksona. Przez klimat, patos, przez wątki, nawet przez pojedyncze sceny - zabawna gra w Spot the Lotr.
Próby próbami, wyszło jak wyszło. Box office nie był łaskawy, "Warcraft" wisi na 204 miejscu w rankingu światowym, zarobił ledwie 433 milionów dolarów. Stał się najlepiej zarabiającą ekranizacją gry w historii, ale powodowany tym entuzjazm został pewnie przygaszony przez fakt, że produkcja nie zdołała nawet wyjść na zero. Finansowa klapa nie nastraja raczej pozytywnie co do tworzenia kolejnych filmów, mimo że zakończenie wprost mówi, że czeka nas więcej. Powinno czekać nas więcej.
Krytycy i widzowie na całym świecie wyrażali wybitnie sprzeczne opinie, w ogólnym rozrachunku produkcja została jednak przyjęta dość chłodno. Biorąc pod uwagę oczekiwania, fanbazę gry i miejsce, jakie marka Warcrafta zajmuje w kulturze popularnej, "chłodno" to eufemizm. 

I wiecie, jest mi strasznie przykro. Chciałabym nowego "Władcę Pierścieni". "Warcraft" nim nie zostanie, mimo ambicji jest tylko tym radosnym, beztroskim i głupiutkim młodszym bratem, który co prawda zawsze jest chętny do zabawy, ale wiele brakuje mu do bycia towarzyszem w epickiej wyprawie na koniec podmiejskiego lasu.
To miałka historia w powalającej otoczce. Zdecydowanie najbardziej fantastyczny przerost formy nad treścią, jaki widziałam.

Skończyłam. O bogowie, nie wierzę.
Skomciajcie mi to chociaż, błagam.

Comments

  1. Obligatoryjny komentarz. Śmiechłem czytając. Niedługo obejrzę film. Wątpię, bym bawił się tak dobrze.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Miło mi. Mimo wszystko życzę udanego seansu, daj znać, jak się podobało.

      Delete
    2. Przypomniała mi się ta recka po dość długim czasie od obejrzenia, ale. Bawiłem się rewelacyjnie oglądając ten film! To było tak zabawne kiedy ważne i te-zupełnie-nie postaci ginęły! No i był całkiem ładny (poza montażem, god, who committed this crime?). Also Lok'tar Ogar!

      Delete
  2. Się ze wszystkim zgadzam.
    Dodam tyko, że dla mnie to kolejny przykład do rozważań jak utalentowani reżyserzy nie radzą sobie w korpowarunkach tworzenia blockbusterów - "Moon" Duncana Jonesa był przecież doskonały, a tu nawet przecież nie pomogło że on fanem gry (swoją drogą może stąd nadmiar szczegółów? chciał wszystko co lubi?). Przy okazji: wiesz że on synem Davida Bowie? I podle i złośliwie wychodząc z kina myślałam sobie "dobrze że nie dożył" bo co, obligatoryjne ojcowskie pochwały na temat "Warcrafta"musiałby snuć? Haha.

    A mój towarzysz w drodze do kina (nie protestował, ale my filmowe zwierzątka jesteśmy) oświadczył, że to będzie złe bo Toby Kebbell a on szczęścia do filmografii nie ma. Jestem zdumiona jak ta teza prawdziwa jest wciąż i wciąż.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Yup, tworzenie blockbusterów jest jakąś czarną magią na niektórych, ciekawa rzecz. Nie wiedziałam, że był fanem gry, ale to może wyjaśniać wrzucanie wszystkiego, co fan chciałby zobaczyć w filmie "Warcraft". A co do Davida - ouch, przykre.

      Kebbell to biedny facet, niech ktoś go zatrudni do czegoś dobrego. ;-;

      Delete
  3. Hihi, to przynajmniej sobie formę popodziwiam :D Też się nie nastawiam na cuda wianki fabularne (w WoWka grałam, to historię znam), ale popatrzeć na ładne widoczki zawsze warto.

    ReplyDelete
  4. Ja pamiętam, że co do filmu oczekiwań wygórowanych nie miałam i bawiłam się na seansie całkiem fajnie - nawet mi te wszystkie jego wady nie przeszkadzały, może dlatego, że z automatu potraktowałam go jak typowy kiepski growy franchise, i dokładnie to dostałam, ale było to całkiem, jakby to powiedzieć - entertaining. I może trochę dlatego, że generalnie cierpię na ciężki niedobór filmowego high fantasy - bo serio, w porównaniu do całego science-fiction w przemyśle filmowym, to elfów i smoków jest jak na lekarstwo. W ogóle sam Warcraft jako taki to mnie ani ziębi, ani grzeje - w WoWa grałam wszystkiego może z miesiąc, troszkę grywałam w Hearthstone'a, mam lubego, który pół nastolęctwa napierdzielał w WoWa, to mnie troszkę uświadomił tak lore-wise, i to w zasadzie tyle. I z taką bazą oglądało mi się ten film po prostu fajnie.
    No i fakt, wizualnie to on całkiem ładny był, to mu trzeba zostawić. :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Entertaining to dobre słowo na określenie tego filmu. I rozumiem niedobór fantasy w kinie, mam tak samo. Czas napisać jakąś epicką sagę, coby ktoś mógł ja szybko zekranizować.

      Delete
  5. Po pierwsze - dlaczego komentarze wyświetlają się białą czcionką na białoniebieskim tle? Fatalnie się to czyta.

    Po drugie - ha, a ja mam zupełnie inną opinię o tym filmie (pokrywającą się bardziej z tym, co napisali Sylwstr lub Zwierz) i byłam więcej niż zadowolona. Po rozczarowaniu jakim było np. "Przebudzenie mocy" (raz można obejrzeć, drugi raz - nuuuudaaaa) wreszcie pojawił się film, którego oglądanie sprawiło mi autentyczną frajdę. Stylistykę Warcraftową kocham od lat, muzyka jest epicka, orkowie wreszcie tacy, jacy powinni być, fabularnie - lepiej, niż się spodziewałam, chociaż niektóre niektóre wątki prosiły się o większe rozwinięcie. Ogólnie film poruszał wiele ciekawych kwestii, które niestety zostały tylko zasygnalizowane. Ja tam się dobrze bawiłam.

    Jedno, z czym się zgodzę, to Garona. W lore jest dużo ciekawsza, tutaj została strasznie uproszczona.

    Galnea

    ReplyDelete
    Replies
    1. Zrobione. Miałam zabrać się za to już tysiąc lat temu, ale jakoś mi umykało. Mam nadzieję, że teraz nie ma problemu z czytaniem.

      Nie czytałam recenzji Sylwstra ani Zwierza, no i mam zdecydowanie odmienną opinię na temat "Przebudzenia Mocy" (pięć seansów w kinie i kilka w domu nie bierze się z niczego). Wiem, że wielu osobom podchodzi ta stylistyka, ma pewnie swój urok, ale nie wiem, nigdy nie mogłam się przekonać. Z tego powodu nawet w Hearthstone nie gram, jakoś mnie odpycha.
      Słyszałam nieco o niej w lore, faktycznie jawi się ciekawiej.

      Delete
  6. "Nie skomentuję jej wyglądu, bo o dymorfizmie płciowym w fantasy pisano już całe książki, co ja mogę dodać." - Ej, ale Garona jest mieszańcem. Prawilne orczyce nie są zbyt urodziwe dla ludzi, patrz Draka.
    Też się nie zgadzam i to nie tylko w negatywnych stronach - imo żadna z postaci nie jest jakaś choćby trochę bardziej głęboka (fakt, najbardziej Medivh, ale to wciąż klisza).. Nie zmienia to faktu, że chociaż tego filmu ambitnym zupełnie nazwać nie można, to fajnie się bawiłam.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Yup, wiem, że to mieszanka. Still, pół-człowiek, pół-ork (bo wygląda na to, że w filmowej wersji zmienili jej kawałek rasy), który z z jednego rodzica bierze wszystko, a z drugiego kolor skóry i nieco wyrośnięte zęby - meh, słabo.
      I ofkors, "głęboka" to za duże słowo na kogokolwiek, ale postać Medivha odznaczała się od reszty w ogromnym stopniu.

      Delete

Post a Comment