Recenzja "Warszawy 2048"

Na łaskę Arceusa, co ja właśnie przeczytałam. 
Cóż, mogłam już kiedyś wspomnieć o moim głupim i nieuzasadnionym zamiłowaniu do wszelkiego rodzaju złych rzeczy: złych seriali, złych filmów, złych książek i tak dalej. Czasami są to przypadki kwalifikujące się jako "tak złe, że aż dobrze", "tak złe, że aż zabawne", a czasami... hm, czasami to "tak złe, że aż masz ochotę wyskrobać sobie mózg łyżeczką, żeby tylko wyprzeć to coś ze swojej świadomości". Nie potrafię wyjaśnić, czemu to robię, ale faktem jest, że mi się to zdarza - najczęściej są to twory podpadające pod dwie pierwsze kategorie. Mam pewien problem z ustaleniem, pod którą podciągnąć dzisiejszy tytuł, celowałabym chyba w miejsce pomiędzy drugim, a trzecim rodzajem. Zaraz wyjaśnię dlaczego. 


"Warszawa 2048" można by opisać jako powieść science-fiction w cyberpunkowych klimatach. Akcja umiejscowiona jest w niezbyt dalekiej przyszłości, jak wskazuje tytuł, w roku 2048. W tej futurystycznej rzeczywistości władzę nad światem przejęły Złe Korporacje™, walkę z którymi podejmuje ugrupowanie zwane Bractwem. O fabule nie mogę powiedzieć zbyt wiele, bo ogranicza się ona w sumie do grupie ludzi uprzykrzających życie korporacjom i innych, uprzykrzające życie tym wcześniejszym. Bardzo to wszystko złożone.

Na początek taka ciekawostka: jeszcze jakiś czas temu na stronie pana pisarza można było znaleźć recenzję jego dzieła, składającą się z samych bezgranicznych zachwytów i opinii wybitnie orgazmicznych. Co szczególnie zabawne, tekst ten został bez jakiegokolwiek skrępowania podpisany nazwiskiem Kołodziejczyka. Po jakimś czasie podpis zniknął, ale tekst wciąż wisi tutaj.
Mamy tu więc do czynienia z dziełem, o którym sam autor wypowiada się na przykład w ten sposób: "Dzięki umiejętnemu lawirowaniu przez autora między akcją a opisem świata powieściowego czytelnik szybko wsiąka w powieść, chłonąc jej kolejne karty z wypiekami na twarzy". Uważam to za niezwykle ujmujące, kiedy zestawi się to z opinią kogoś nieco bardziej neutralnego, Moją, w tym wypadku.

Przyjrzyjmy się najpierw światu przedstawionemu. Zarówno pod względem konstrukcji, jak i tego, w jaki sposób jest opisywany (chociaż "opisywany" to chyba za duże słowo), wypada on fatalnie. Po pierwsze: wizja autora jest tak niesamowicie płaska, nieoryginalna i infantylna, jakby wymyślił ją dziesięciolatek po obejrzeniu któregoś "Matrixa". Mamy Złe Korpo, które zajmują się byciem Złymi i... well, tylko tym. Dla Złych Korpo pracują Źli ludzie, ze Złymi ludźmi walczy dzielne i bohaterskie Bractwo. Ludzkość gnieździ się w gettach, jest uciskana i taka biedna, tyle że nie, bo absolutnie nic tu na to nie wskazuje, wszyscy wydają się być zupełnie szczęśliwi z tego, co się wokół dzieje. Nikomu nie dzieje się tu w sumie żadna krzywda, bohaterowie nie zostają ranni, a jeśli już coś się któremuś stanie, to może liczyć na szybkie uleczenie. Nie ma tu w sumie nic poza ciągłym bieganiem i efekciarskimi walkami pełnymi widowiskowych (i niepraktycznych) skoków, obrotów, wyrzutów, wymachiwania katanami i używania magicznych cudów techniki. Skąd te wszystkie cuda techniki? Ha, dodajcie to do listy dziur fabularnych.
Opisy właściwie nie istnieją, pojawiają się czasami, ale nie skupiają się na niczym istotnym - w końcu po co pisać o takich nieciekawych rzeczach jak życie ludzi pod rządami Złych Korpo, atmosferze panującej w getcie, wyglądzie miasta czy czymkolwiek. Na dobrą sprawę wszystko, co wiemy o tym świecie bierze się z wygłaszanych tu i ówdzie ekspozycji. "Umiejętne lawirowanie" my ass.

Jeszcze ciekawiej przedstawiają się bohaterowie. Jest ich całkiem sporo, ale to zdecydowanie nie działa tu na korzyść książki. Większość postaci jest zupełnie identyczna, bez jakichkolwiek cech indywidualnych, a odróżnić ich można tylko po imionach. Imiona to zresztą osobny problem - nikt nie ma tu nazwisk, nikt nie ma pseudonimów, w użyciu są jedynie imiona. I może to tylko ja, ale jakoś trudno mi wyobrazić sobie cyberpunkowych bojowników walczących z Systemem, którzy nie wymyślili sobie żadnych przezwisk, kodów, niczego, i zamiast tego zwracają się do siebie per Przemku czy Bartku. Dziwna rzecz, zdecydowanie niepomagająca budować klimatu.
Ale imiona to taka pierdółka, przejdźmy do czegoś ciekawszego: do języka naszych postaci. Wszyscy bohaterowie wypowiadają się w ten sam sposób - rozwlekły, sztywny, absolutnie nieużywalny w prawdziwym życiu, a już szczególnie w okolicznościach, w jakich ci ludzie (teoretycznie) się znajdują.
Najgorszy jest jednak fakt, że nasi "wojownicy o wolność", członkowie Bractwa - czyli osoby, z którymi najwyraźniej mamy sympatyzować - to banda strasznych mend o mentalności nastolatków. Bohaterowie próbują obalić Złe Korporacje, żeby świat stał się lepszym miejscem dla żyjących w nim ludzi, jednocześnie jednak mają tych ludzi głęboko w rzyciach. Podczas ich akcji cywile padają jak liście na jesień, niekiedy nawet z bezpośredniej winy członków Bractwa - ci jednak nie wydają się tym w ogóle przejmować, kwitują to radosnym śmiechem i odjeżdżają w siną dal. Jak mamy z kimś takim sympatyzować? Złe Korpo jest tu przypadkowo przedstawiane w jaśniejszym świetle, niż ci narwańcy, gdyby był to zabieg celowy, to byłby wcale interesujący. Tu jednak, cóż, nie jest.

 Z takich bardziej przypadkowych uwag: urzekające jest, że nawet sam autor zdaje się nie ogarniać tego, co tu stworzył. Dziury, błędy logiczne i inne takie zdarzają się dość często. Dzięki temu jedna postać może być szefem jednej korporacji, żeby na kolejnej stronie przewodzić już innej.

Ogólnie mówiąc, "Warszawa 2048" to bardzo zła powieść jest. Sam pomysł jest niesamowicie słaby, ciężko byłoby przerobić go na coś porządnego i niewypełnionego kliszami - autorowi się to nie udało. Książka powstała w ciągu jednego roku, i choć nie przeczę, że w takim czasie można napisać arcydzieło, to w tym wypadku parę dodatkowych lat szlifowania mogłoby przynieść całkiem niezły efekt.
Ale cóż. Pan Kołodziejczyk jest najwyraźniej zachwycony swoim literackim debiutem, a ostatnio wydał nawet kolejną książkę - równie słabą, może nawet gorszą (opinia wystawiana po pierwszych kilkudziesięciu stronach), mało subtelną zrzynkę z "Wiedźmina" zatytułowaną "Skorpion",
Pozycji oczywiście nie polecam nikomu, poza osobami cechującymi się czytelniczym masochizmem. W razie gdyby ktoś zastanawiał się, jaki jest sens pisania całej notki tylko o tym, jak bardzo jakaś powieść jest słaba, i jak bardzo nie warto jej czytać - nie mam pojęcia, tak jakoś mi się napisała.

"Skorpion" chyba nie doczeka się tu recki, nie chce zasypać całego Muzeum słabymi rzeczami. Dlatego też możecie spodziewać się jakiejś pochwalnej notki już niedługo. 
A poza tym to mam ogromną ochotę napisać jakąś topkę, ale nie jestem pewna, o czym. Znaczy, pomysły mam, i to całkiem sporo, nie jestem jednak pewna, czy ktokolwiek miałby ochotę czytać o moich ulubionych Pokemonach czy piosenkach Disneya, wiecie. 
A teraz wracam do smutania, że nie załapałam się na Polcon. Ech, ech. Zapraszam do komciania i tak dalej. 

Comments

  1. O, to ten koleś od „Skorpiona”? Kojarzę, zerknęłam kiedyś na to, bo nieźle wyglądało i przecenione było. Po przeczytaniu opisu uznałam, że to będzie mało ambitna książka. Aż tak źle jest?
    Hm, „Warszawę” kojarzę, bo koleżanka dostała ode mnie kiedyś, ale czytać nie czytałam. Pożyczę chyba, bo do słabiutkich kśunrzek odczuwam miłość wielką (cechuję się najwyraźniej czytelniczym masochizmem). Btw., to ja chętnie poczytam o twoich ulubionych piosenkach Disneya! Co prawda o Pokemonach niezbyt, #noale. Fajna recenzja ogólnie. Ja sens w pisaniu czegoś tylko po to, by książkę zjechać widzę, negatywne recenzję nabijają wyświetlenia, dzięki którym dostaniesz suafę, wuadzem i piniundze. Chyba chcesz piniundze?!

    T.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Aż tak źle. Odsyłam do recenzji Winky, bardzo ładnie oddaje też moje odczucia względem tej, um, książki: http://tinyurl.com/ocrl2cf
      Jeśli zdecydujesz się pożyczyć, to chętnie usłyszę twoją opinię. Kto wie, może dojrzysz w tym tworze jakieś jasne strony, które przede mną umknęły.
      To już jeden potencjalny czytelnik disneyowskiej topki, hm. Może coś z tego będzie.
      I ofkors, że chcę piniundze. Za piniundze kupię milijon książków, komiksów i pierdółek, i stanę się szczęśliwą Sidą.

      Delete
    2. Przeczytałam. Tak niezbyt wnikliwie co prawda (no bo „Harry'ego Pottera” miałam nagranego i wypadało obejrzeć, a to specjalnej uwagi nie wymagało), ale przeczytałam. Przyznam szczerze, że nie pamiętam imion bohaterów, nie pamiętam ich akcji, nie pamiętam fabuły. Nie wiem, czy było to tak złe, że wyparłam to z pamięci, czy też było tak złe, że nie zapamiętałam, tak czy siak – absolutnie niczego nie kojarzę, a niedawno skończyłam czytać. Nudne, płaskie, z irytującymi, papierowymi postaciami – idealne do czytania w nudniejszych fragmentach filmu! A tak serio, to znalazłam pozytyw – nie trzeba myśleć przy brnięciu przez to „dzieło”. Choć to chyba jednak zaleta nie jest.

      T.

      Delete
    3. Hm, wyparcie z pamięci wydaje się tu najlepszym rozwiązaniem. Ja sama już nie pamiętam zbyt wiele, a takich szczegółów prawie żadnych. Cieszę się w sumie.

      Delete
  2. Tez jestem chętna - na notkę o pokemonach. Tą o piosenkach też przeczytam,. a co mi.;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tę o piosenkach chcę napisać przez tę notkę piosenkową u ciebie, więc możesz czuć się winna. ^^

      Delete
  3. Top list ulubionych Pokemonów jest na YT mnóstwo, ale z chęcią przeczytam coś takiego po polsku. :-)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Tam są listy ulubionych Poków innych ludzi, tu miałabyś okazję przeczytać moją. To znaczny plus. ;>

      Delete
  4. Ja chcę czytać o ulubionych pokemonach i piosenkach Disneya, tym bardziej, że Arceus pojawił sie już w pierwszym zdaniu.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Całe cztery zainteresowane osoby, tego się nie spodziewałam. ;) Pewnie coś się pojawi niedługo.

      Delete

Post a Comment