Recenzja "Star Wars: The Force Awakens"

Trudno nazwać ten wpis „recenzją”. Będzie to raczej długa lista uwag i opinii, zupełnie nieobiektywne i upstrzone spoilerami – raczej nie polecam lektury osobom, które jeszcze nie miały okazji obejrzeć filmu. Ja zrobiłam to już pięć razy (w planach było siedem, ale fundusze raczej mi na to nie pozwolą - jak pisałam na fejsie, wpadł mi ostatnio niespodziewany tatuaż i trochę dziur w uszach. Drogie cholerstwa), mam już chyba wystarczająco dużą wiedzę, żeby pisać ten tekst.


Mogłabym napisać coś o tym, jak miliony fanów na całym świecie wyczekiwały tego filmu przez dziesięciolecia, mając nadzieję na godne następstwo Oryginalnej Trylogii i licząc, że ktoś ponownie pozwoli im przenieść się do odległej galaktyki. Nie napiszę, bo to najoczywistsza oczywistość i każdy nerd, nawet niemający z SW nic wspólnego, wie o tym od dawna. Przejdę więc po prostu do meritum, czyli mojej opinii na temat nowego filmu.

Fabuła jawi się całkiem prosto. Odległa galaktyka. Grupa buntowników walczy z reżimem uzbrojonym w gargantuiczną maszynę zdolną niszczyć planety. Historia skupia się na soon-to-be Jedi żyjącym w słodkiej niewiedzy na pustynnej planecie, którą opuszcza po natrafieniu na droida przechowującego ważną informację. Tu mogłabym wypisać jeszcze parę punktów wspólnych "Nowej Nadziei" i "Przebudzenia Mocy", ale zgaduję, że wszyscy już zrozumieli aluzję. Tak, nowy film jest fabularnie niezwykle podobny do oryginalnych "Star Wars", momentami mocno kojarzy się też z pozostałymi częściami Starej Trylogii. Nie jest zbyt oryginalna, właściwie niczym nie zaskakuje i wymaga sporego zawieszenia niewiary - ale hej, taki urok baśniowej space opery, prawda? Nie oczekiwałam pod tym względem niczego więcej, jestem więc w pełni usatysfakcjonowana. Podoba mi się zwłaszcza sposób prowadzenia historii: na początku lądujemy z postaciami wiedzącymi o świecie niewiele więcej niż starwarsowy newbie, a kolejne karty są odkrywane z zaskakującą lekkością - jak choćby informacja o tym, że Kylo jest synem Hana i Lei. Obiło mi się to o uszy bardzo wcześnie, jeszcze przed obejrzeniem filmu po raz pierwszy, spodziewałam się przez to kolejnej over the top dramy z podniosłą muzyką i czymś w stylu "I am your father". Zamiast tego dostałam pozbawione suspensu, ale proste i sensowne rozwiązanie, co ogromnie mnie ucieszyło. Podoba mi się także sam początek, w którym możemy poznać bohaterów - zwłaszcza część z Rey. Śliczne wprowadzenie.

Najjaśniejszym punktem filmu są postacie – zarówno protagoniści, jak i ich przeciwnicy. Wśród tych pierwszych mamy prawdziwe zatrzęsienie bohaterów: obok nowych pojawiają się tu w końcu weterani znani z epizodów IV-VI. Ci są tu zresztą bardzo zgrabnie wpleceni i dawkowani wcale rozsądnie, spodziewałam się nawiązaniowej makabry w stylu Nowej Trylogii (uhm, Drugiej Trylogii. Środkowej Trylogii). Zarówno Han, jak i Leia wypadają świetnie, Luke'a trudno mi ocenić, za to C3-PO w końcu dostał jakąś faktycznie zabawną scenę - to spory sukces.
Nowe pokolenie bohaterów również nie zawodzi. Cóż, przynajmniej jego dwie trzecie, bo o ostatnim z głównej trójki ciężko się wypowiedzieć: Poe Dameron, okoliczna miss universe i najśmielszy pilot Ruchu Oporu, nieco zostaje tu z tyłu. Podejrzewam, że jego postać rozwinięta zostanie w kolejnych częściach, ale na ten moment jest nieszczególnie ciekawy. Sympatyczny oraz ujmujący, ale nieciekawy. Na szczęście nadrabia za niego pozostała dwójka. Finn, eks-szturmowiec, to niezwykle sympatyczny materiał na głównego bohatera, można się z nim utożsamić, zrozumieć jego motywy i kibicować mu. Cieszy mnie, że nie zrobiono z niego takiego papierowego, rycerskiego herosa, który ratuje więźnia ze statku ponieważ "that's the right thing to do". Nieźle wyszło też pogodzenie bycia swego rodzaju comic reliefem z całą resztą, dzięki czemu nie jest on chodzącą maszynką do żartów. Jeszcze bardziej spodobała mi się postać Rey. Silna, wytrwała dziewczyna spędzająca całe dnie na ciężkiej pracy, potrafiąca o siebie zadbać, w końcu ujawniająca się też jako zdolna użytkowniczka Mocy. Często bywa określana jako Mary-Sue, ale uważam to za bezpodstawne. Ludzie zarzucający jej z rzyci wzięte umiejętności walki zamknęli chyba oczy na scenie, w której widzimy, jak za pomocą broni białej obezwładnia dwójkę ludzi. Ci, którzy narzekają na jej smykałkę do statków zapominają, że miała z nimi styczność od dziecka. Osoby czepiające się jej nagłego "przebudzenia Mocy" jestem jeszcze w stanie zrozumieć, ale hej, to Moc - jej ścieżki są nieogarnięte, już nie takie rzeczy wyczyniały (*kaszl kaszl* Luke *kaszl kaszl). Chociaż przyznaję, że wykonanie przez nią Jedi mind tricka wygląda na spory błąd, który może jednak zostać wyjaśniony w kolejnym filmie. Ogólnie jednak uważam Rey za cudowną postać i wyczekuję jej rozwoju w epizodzie VIII.
A, bym zapomniała: BB-8 to najsłodszy droid w uniwersum, kropka.
Wrogiem protagonistów jest Najwyższy Porządek, czyli pałętające się po galaktyce resztki Imperium. Jako ichniejsi następcy sprawdzają się znakomicie: nie ustępują im rozmachem – ich Wielka Strzelająca Broń jest jeszcze większa i jeszcze bardziej strzelająca, niż te przestarzałe Gwiazdy Śmierci; ich szturmowcy celują niemalże równie tragicznie, co imperialni; ich styl subtelnie nawiązujący do Trzeciej Rzeszy jest… cóż, nazwanie go „mało subtelnym” byłoby chyba najgorszym niedopowiedzeniem wszech czasów. First Order to kosmiczni naziści i nikt nawet nie próbuje tego ukrywać. To okropnie słabe zagranie, oczywiście, ale ma swój dziwny, nieporadny urok.
Oczywiście nie samą organizacją Ciemna Strona żyje, potrzebuje jeszcze osób, które będą tejże organizacji przewodzić. W „The Force Awakens” poznajemy czwórkę konkretnych, nazwanych postaci, chociaż faktycznie przyjrzeć się możemy jedynie dwóm czy trzem. Mocno hajpowana w zapowiedziach kapitan szturmowców, Phasma, pojawia się tu chyba tylko przez pomyłkę, dostając trzy sekundy czasu antenowego i zero jakiegokolwiek rozwoju – o niej jednak wspomnę więcej niżej. Nieciekawie wypada też Snoke, Wielki Zły powstającej trylogii. Rola jego postaci ograniczała się na razie do siedzenia i wydawania rozkazów, co oczywiście nie jest złe same w sobie – inna sprawa, że tu wypada po prostu beznadziejnie. Wydawało mi się, że filmowcy odkryli już kilka lat temu, że villaini mówiący… w taki… przeciągły… i mhhroczny... SPOSÓB… nie są dobrym pomysłem i wcale nie robią takiego wrażenia, jakby się chciało, ale najwyraźniej nie. Snoke kojarzy się z takim sztampowym złolem ze starych kreskówek, chociaż ci nadrabiali zazwyczaj przesadzonym, ciekawym wyglądem. Naszemu Imperatorowi 2.0 brakuje jednak nawet tego. Twórcy filmu przyznali, że design tej postaci robiony był na szybko, a więc nie tak starannie, jak tego chcieli - i cóż, to widać.
Lepiej wypada pozostała dwójka antagonistów. Generał Hux to mój osobisty faworyt. Już przy pierwszym seansie zapałałam do niego ogromną sympatią, która następnie rosła wykładniczo wraz z każdym kolejnym obejrzeniem. Uroczo szpetny, rudy, kosmiczny Hitler z ujmującym akcentem to zdecydowanie coś, czego Star Warsom brakowało. Jego znienawidzony współpracownik, Kylo Ren, to również jedna z moich ulubionych postaci. Wiem, że internet postanowił zalać go falą hejtu, ale naprawdę nie mogę pojąć, dlaczego. No, poza powtarzanym w kółko "buuu, płacząca emo ciota", to zapewne jest dla niektórych wystarczający argument. Najczęstszym zarzutem, jak słyszę, jest niebycie kopią Vadera - ja uważam to za największy plus tej postaci. Od początku było wiadome, że twórcy nie zdołają stworzyć villaina równie niesamowitego i ikonicznego jak Darth Vader - najwyraźniej byli tego świadomi, skoro zamiast marnej podróbki dali nam coś zupełnie odwrotnego: kogoś, ktos bardzo chciałby być tak wspaniały jak Vader, ale nie umie. Genialne zagranie. Zrobienie z głównego przeciwnika zagubionego, skonfliktowanego wewnętrznie dzieciaka, który posiada ogromną moc, ale nie jest w stanie z niej korzystać tak, jakby tego chciał - cudownie, kupuję to, to coś nowego. Nie przeszkadza tu też fakt, że Adam Driver to świetny aktor, a jego gra w scenie nad przepaścią jest urzekająca. A, nawet jego miecz okazał się mieć zaskakująco dużo sensu - niestabilne ostrze, boczne promienie, które muszą odprowadzać moc uszkodzonego kryształu - zgrabna metafora na samego Kylo. Słowem, cudowna postać, proszę nie popsuć go w przyszłych produkcjach, dziękuję.

Nieco problematycznie jawi się świat przedstawiony. Na początku, standardowo, dostajemy krótki, sunący przez gwiazdy opis aktualnej sytuacji galaktyki: Imperium upadło, z jego ruin wygrzebał się Najwyższy Porządek, powstała Nowa Republika, Nowa Republika zaczęła finansować Ruch Oporu, który walczy z Najwyższym Porządkiem. Brzmi dość prosto, przy tym nawet sensownie. Po jakimś czasie zaczynają jednak pojawiać się pytania i wątpliwości. Przykładowo: kto zapłacił za budowę Starkiller Base? Skąd First Order miał na to pieniądze? To cholerstwo musiało kosztować jakieś chore ilości kredytów. I gdzie podziali się wszystkie Force-sensitive dzieci, które powinny cały czas rodzić się w całej galaktyce? Wiemy, że Kylo znacznie zredukował ich liczbę, ale to niczego nie tłumaczy. To oczywiście tylko czubek góry lodowej, mniejszych lub większych problemów jest znacznie więcej. Nie przeszkadzają może w odbiorze, ale po jakimś czasie trudno ich nie zauważyć.
Sam świat wypada zresztą nieco ubogo. Odwiedzane przez bohaterów miejsca prezentują się oczywiście ładnie, ale jednocześnie są wybitnie nudne i nieoryginalne - serio, kolejne planety z jednym tylko ekosystemem? Kosmiczne lasy wyglądające jak park pod Łodzią? Dajcie nam trochę odległej galaktyki, dammyt. Podobnie z obcymi rasami - gdzie one wszystkie są? Poza Jakku, wielogatunkowym zbiorowiskiem w pałacu Maz Kanaty i paroma kosmitami w szeregach Ruchu Oporu nie dostajemy tu praktycznie żadnych nie-ludzi. Wiem, że podobnie wyglądało to w starych filmach, ale sądziłam, że tutaj nie zostanie to potraktowane tak po macoszemu. Trochę smutno.

Nikogo nie zaskoczę mówiąc, że pod względem technicznym film prezentuje się fantastycznie - nominacje do Oscarów, anyone? Wizualnie może nie zapiera to tchu w piersiach, ale zdecydowanie nie kole w oczy. No, poza jedną postacią, o której pisałam już wyżej. Ogromnym plusem jest fakt, że widoczne na ekranie efekty nie są jedynie wytworem speców od CGI – sporo tu elementów praktycznych, co jest kolejnym przykładem zachowania pewnego ducha Starej Trylogii. Co prawda scen z udziałem poprzebieranych w stroje kosmitów członków obsady jest stosunkowo mało (jak już wspomniałam), to wypadają one naprawdę elegancko, przyćmiewając nawet modele generowane komputerowo. Jednak postacie to postacie, nie one były, i nie miały być, najprzyjemniej wyglądającym punktem filmu. Tu zdecydowanie wygrywają sceny akcji, głównie te z wykorzystaniem statków. Znowu, nie ma ich aż tak wiele, ale nadrabiają jakością. Czy może zjawiskowością. Szarża X-Wingów na Takodanie to bezsprzecznie jeden z najśliczniejszych momentów sagi, reszta również trzyma poziom i cieszy oczy. Walki naziemne też nie odstają i wyglądają niesamowicie. Memogenny pojedynek Finna i szturmowca nazwanego przez fanów TR-8Rem, chociaż straszliwie krótki, jest jedną z moich ulubionych scen „Przebudzenia Mocy” - jest on jednak niczym w porównaniu z końcowym starciem między Rey a Kylo Renem. Na łaskę wszystkiego co święte, jakiż ten pojedynek jest wspaniały. Po raz pierwszy w historii filmowych Gwiezdnych Wojen możemy zobaczyć walkę, uczestnicy której nie stukają się niemrawo mieczami, nie wykonują salt i fikołków, a najzwyczajniej w świecie – wybaczcie słownictwo, ale nic nie odda tego charakteru lepiej – się napierdalają. Jakież to to brutalne, jakież agresywne! Pomijając już straty w okolicznych drzewach - w końcu widzimy prawdziwe rany! W poprzednich częściach pojedynki na lightsabery ograniczały się zazwyczaj do majtania bronią, które kończyło się utratą kończyny i/lub śmiercią – wszystko zaskakująco czysto i sprawie. Tu mamy w końcu trochę szczerej walki. Ma w dodatku cudowną choreografię - ta cofająca się, uciekająca Rey na początku, to niefinezyjne naparzanie później, ten widoczny brak oswojenia z bronią tego typu i machanie nią jak kijem, do którego przywykła - ach! Jak pięknie to wszystko wygląda. Estetycznie urzeka mnie mocniej chyba tylko scena wystrzału ze Starkillera.

Podsumowując, „The Force Awakens” to bardzo porządny popcorniak zapewniający masę świetnej rozrywki. Dla osób, które po raz pierwszy mają do czynienia z "Gwiezdnymi Wojnami" (a tacy wciąż istnieją! Byłam w szoku, kiedy się dowiedziałam, ale tak jest), jest to idealny start - w końcu na początku filmu wiedzą równie mało, co sami protagoniści - dzięki któremu mogą łatwo wejść w uniwersum i przekonać się do obejrzenia poprzednich części. Starzy fani dostaną znaną historię, klimat, ukochanych bohaterów i tonę nawiązań - zgadzam się, że niekiedy może się to wydawać aż za dużo, ale spełnia swoją rolę. A patrząc bardziej subiektywnie: hej, na żadnym filmie nie byłam w kinie pięć razy. Ba, na żaden nie poszłam więcej niż raz. Tu każdy seans cieszył mnie tak samo, prawdopodobnie równie mocno spodobałoby mi się kilka kolejnych. Pokochałam bohaterów, urzekła mnie atmosfera, wciągnęła fabuła – wszystko zagrało idealnie dla moich oczekiwań. No, prawie idealnie, ale ogólne wrażenia były zdecydowanie pozytywne. Ogromnie pozytywne. 17/10.

Okej, to tyle. Niewielki procent moich przemyśleń na temat "Star Wars: The Force Awakens". Zaproście mnie do kina i zafundujcie mi bilet, a obiecuję, że opowiem Wam jeszcze więcej. Czekam na propozycje. 
A tak serio, to czekam na komcie. I lajki na fejsbuczku. Nie krępujcie się, proszę. Niedługo informacje o konkursie, tymczasem wracam do umierania. 
Ach, i naprawdę przepraszam za kolejną przerwę w pisaniu. Sesja, wiecie. Straszna rzecz. Postaram się to nadrobić, przyrzekam. 

Comments

  1. Cóż, właściwie to pod wszystkim mogę się podpisać czterema łapkami. xD Phasma - największe rozczarowanie. Rey - może i trochę merysujkowata, ale po pierwsze: zupełnie jakby Luke i Anakin byli lepsi, a po drugie: matko, jaka ona fajna i urocza. Finn - lofciam. Kylo - lofciam. Ale że niby Hux szpetny?! Przeca on śliczny jest! I Weasley na dokładkę! :D Ale szczerze mówiąc, to go nie ubóstwiam jak reszta internetów. Ani mnie ziębi, ani grzeje.

    Byłam dwa razy, właśnie nabrałam ochoty na trzeci. :3

    ReplyDelete
    Replies
    1. Oj, Hux jest tak miło szpetny, no. Intrygująco ładny, jeśli wolisz. ;)

      Jakbyś przypadkiem nabrała ochoty na trzeci, to daj znać, może przypadkiem będę w Łodzi.

      Delete
  2. O właśnie Rey jest przeurocza i dobrze się na nią patrzy, ma w sobie to przyciągające "coś", a grająca ją aktorka wypada bardzo, bardzo przekonująco. Co do sceny ze szturmowcem - zgadzam się, że trochę marysujkowata, co do radzenia sobie z Kylo - cóż ona nie traktowała go jak złowieszczego Vadera, bo i ciemna moc to dla niej trochę taka legendarna abstrakcja, a nie synonim potęgi. Za to z uważającymi się za lepszych bucami radziła sobie i na Jakku, to co ma się bać tego kolejnego?
    Podoba mi się twoje podsumowanie First Order i zgadzam się w stu procentach.
    A oceniać film mam zamiar dopiero jak będzie cała trylogia póki co czekam i mam nadzieję, że nie popsują Kylo.
    Zaprosiłabym do kina, ale mam teraz dyplomowe wydatki. ;) Niemniej chętnie poznam opinie o dalszych filmach.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ano, dlatego też tak podobało mi się jej podejście. Chociaż w scenie ze szturmowcem nie przeszkadza mi merysujstwo w sensie użycia Mocy, tylko fakt, że Rey nigdy wcześniej nie widziała Jedi mind tricka na oczy, nie powinna więc wiedzieć, jak go wykonać. No, chyba, że jeszcze o czymś nie wiemy.

      Spokojnie, przyjmuję też zaproszenia w późniejszych terminach.

      Delete
  3. Sam nie jestem w stanie zrozumieć hejtu na Kaylo. Moim skromnym zdaniem jest jedną z najjaśniejszych gwiazd galaktyki. Będąc wielce kontrowersyjnym dodał bym jeszcze, iż jest nawet lepszy od Vadera. A na bank ciekawszy. Odcienie szarości zawsze jakoś bardziej mnie przyciągały niżeli nieprzenikniona ciemność... *ekhm* Vader był trochę nudny *ekhm*.

    Poza tym super recenzja... Wśród tej fali recenzji z jutubów, czy innych portali, jest tu sporo ciekawych spostrzeżeń (sam na część nie zwróciłem uwagi, a byłem trzy razy, no wstyd!).

    ReplyDelete
    Replies
    1. Hm, też wolę szarości, ale Vader to jednak Vader.

      To znak, że trzeba iść jeszcze raz!

      Delete
  4. No nie, jeśli miałabym słyszeć rozważania na temat finansowania i inwestycji Ciemnej Strony Mocy, to podziękuję ;D Bardzo się cieszę, że wątek ekonomiczny pominięto. Zło to zło. Magia.
    Kylo jest absolutnie cudowny. Młody, piękny, niestabilny, coś wspaniałego. Na dodatek, super zagrana postać. Gorzej z Finnem, do niego jakoś nie mogłam się przekonać. Był zabawny i w ogóle, ale ten motyw z buntem i ucieczką był jakiś taki... mało wiarygodny.
    No i co z tą Phasmą? Kto to jest, skąd się wzięła? Widzę kobietę-szturmowca, myślę: oho! będzie się działo. Tymczasem wydaje się być postacią wciśniętą na siłę, żeby tylko była i robiła za żeński pierwiastek w męskim gnieździe. A to, jak grzecznie podporządkowuje się poleceniu wyłączenia barier ochronnych... ech. To mało, za mało, straszliwie zmarnowany potencjał.
    Ale ogółem - film świetny i sama jeszcze nie raz obejrzę.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Też racja, jeszcze wyszłoby coś równie pasjonującego, co I-III.
      Kłóciłabym się z "piękny", ale poza tym prawda. Z buntem Finna też mam pewien problem, ale nie kole mnie w oczy aż tak bardzo.

      Strasznie mi tej Phasmy szkoda. Chociaż na plus fakt, że nie jest jedynym szturmowcem-kobietą - najwyraźniej First Order nie ma nic przeciwko wsadzaniu w zbroje i dziewcząt. W jednej scenie pojawia się przypadkowy stormtrooper-panna. ;3

      Delete
    2. Gdzie?? Nie zauważyłam o.o

      Delete
    3. W scenie niedługo po ucieczce Rey - do Kylo podchodzi szturmowiec i przemawia głosem zdecydowanie kobiecym. Kylo mówi jej, że muszą znaleźć uciekinierkę szybko, bo dopiero odkrywa w sobie Moc i z każdą chwilą robi się coraz bardziej niebezpieczna. Kurtyna.

      Delete
  5. Mnie nie przekonują umiejętności szermiercze Rey - tak z kijkiem sobie świetnie na Jakku radzi, ale nie ma prawa być tak dobra technicznie w pojedynku z emo. Fajna scena, ale to jest leniwe, chcieli mieć moment z Imperium Kontratakuje w Nowej Nadziei, a to kompletnie niezasłużone.
    Finansowanie... no nie wiem, pamiętam jak wszyscy nienawidzili biurokratycznej sceny w Jupiter Ascending, trochę nie rozumiem/rozumiem czemu bo dla mnie była urocza, a film miał większe problemy ;P
    Resztę swoich myśli zachowam na własną notke do której nie mogę się leniwie zabrać.

    PS. Ja widziałam cztery razy (raz3D) :D Na film nie powiem złego słowa (albo niewiele ;)), ale przyznam, że za 4 się już nieco podnudzałam.
    Mad Max: Fury Road widziałam osiem razy (nie wiem czy się powinnam przyznawać), tzn w kinie. 7 w standardowym repertuarze, 8 ostatnio w ramach dni australii... (zaznaczę że już po fakcie znalezienia pod choinką własnej kopii). I za każdym razem wychodziłam z kina jak po kokainowym szocie z myślą: jeszcze raz! I ach, też jeszcze nie napisałam nic, FAIL.

    ReplyDelete

Post a Comment