Recenzja "Infinite Loop"

Prawie zapowiadana notka. Prawie, bo tytułu co prawda nigdzie nie wspominałam (wpadłam na niego dopiero jakiś czas temu), ale za to uprzedzałam, że biorę udział w wyzwaniu LGBT i prawdopodobnie wrzucę coś z tym związanego. "Batwoman" wciąż się tworzy, ale spokojnie, też będzie. Tymczasem nie-aż-tak-krótka recka krótkiego komiksu. 

"Infinite Loop" to komiks wydawnictwa IDW Publishing. IDW to w sumie ciekawa rzecz, niby jest tym czwartym/piątym (zależy od źródła) wydawnictwem w Stanach, ale jednocześnie zdaje się chować gdzieś w tle. Wydają głównie serie na licencjach, a więc tytuły raczej znane i kojarzone, ale nic z ich oferty (poza "Locke&Key", to jest podobno genialne) specjalnie nie powala, nie zdobywa rzesz fanów ani wielkiego uznania krytyków i zazwyczaj próżno szukać ich na toplistach najlepszych komiksów ostatnich lat. Ot, IDW po prostu sobie jest. Na wydawane przez nich komiksy natykam się przeważnie zupełnie przypadkiem - ostatnio na parę trafiłam przy okazji listy 35 komiksów indie zawierających postacie i wątki LGBT, która to siedziała sobie u mnie w zakładkach od dłuższego czasu i czekała na moment, taki jak ten, kiedy biorę udział w czytelniczym wyzwaniu na ten temat. Wybrałam więc jeden z zaproponowanych tytułów i postanowiłam go sprawdzić. I zreckać.

Źródło.
Do rzeczy. Komiks, właściwie mini-seria składająca się jedynie z sześciu zeszytów, to science-fiction z wysuniętym na pierwszy plan wątkiem romantycznym. Akcja rozgrywa się w dalekiej przyszłości, gdzie podróże w czasie stały się codziennością. Główna bohaterka, Teddy, zajmuje się wyszukiwaniem różnego rodzaju anomalii czasowych, najczęściej tworzonych przez grupę terrorystyczną zwaną Forgers, oraz usuwaniem ich, zanim doprowadzą do fatalnych konsekwencji. Jest ekspertem w tym co robi i wykonuje swoją robotę bez najmniejszych potknięć, oczywiście do czasu. Pewnego dnia na jej drodze staje nowy typ paradoksu - przybierający postać człowieka, nie nieożywionego obiektu, jak do tej pory. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że anomalia jest piękną dziewczyną, dla której nasza heroina całkowicie traci głowę. Teddy zostaje postawiona w sytuacji, w której musi wybrać między wykonywaniem pracy, a miłością swego życia. W kolejnych numerach możemy obserwować jej próby poradzenia sobie z tym.
Mam spory problem ze światem przedstawionym w komiksie. Część o podróżach w czasie nie robi na mnie większego wrażenia, bo i nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród innych popkulturalnych wizji. Rzeczywistość, w której mieszka Teddy wypada już zdecydowanie bardziej intrygująco: mamy tu przyszłość, niezwykle rozwiniętą technologię, do tego ciekawie zapowiadającą się indoktrynację i społeczeństwo całkowicie podporządkowane władzy i systemowi... w teorii. Tylko w teorii, bo właściwie ani przez moment nie mamy okazji oglądać tych rzeczy na własne oczy, szczególnie tych dwóch ostatnich. Świata dostajemy tu tyle, co kot napłakał, bo większość wydarzeń ma miejsce zupełnie gdzie indziej. Uważam to za spore zmarnowanie potencjału, jako że ukazana tu przyszłość brzmiała całkiem przyjemnie i miło byłoby zobaczyć, że faktycznie istnieje, a nie jest tylko tłem dla rozgrywającej się fabuły.

Kolejnego dużego problemu, na jaki cierpi "Infinite Loop" nie trzeba, niestety, długo szukać: jest to główny wątek serii, czyli romans pomiędzy Teddy a Ano, spotkaną przez nią anomalią. Tak jak zazwyczaj moim problemem jest obecność niepotrzebnych amorów w każdej czytanej rzeczy, tak tutaj boli coś dokładnie odwrotnego - ich brak. Widzicie, kiedy ktoś tworzy opowieść opartą o historię miłości, w którym związek/chęć związku/problemy w związku są podstawą, rdzeniem i kamieniem węgielnym fabuły, to można by oczekiwać, że ta miłość faktycznie tu będzie, prawda? Cóż, twórcy tego komiksu chyba o tym nie wiedzieli. Główna bohaterka zakochuje się w Ano w przeciągu sekundy od zobaczenia jej, zanim jeszcze zamieni z nią jakiekolwiek słowo, mimo że wie, że dziewczyna jest paradoksem i jej istnienie zagraża światu. Nie widzimy prawie żadnych wątpliwości co do słuszności jej działania - a, jak już wspominałam, wedle tego, co słyszeliśmy, powinna być stuprocentowo posłuszna swoim rozkazom, w dodatku świadoma niebezpieczeństwa, które niesie za sobą pozostawienie anomalii przy życiu. Jej instant love był więc nie tylko nudny, niewiarygodny, ale i zupełnie out of character. Żeby ładnie go przedstawić należało poświęcić mu więcej niż jedną stronę, to na pewno. Później nieco się poprawia, bo dostajemy multum wspólnych scen obu pań, scen miłych, puchatych, pełnych słodyczy, niewinności i latających w powietrzu serduszek. Wszystko to wypada ładnie i raczej naturalnie, prowadzi też do równie ślicznego zakończenia. Cały odbiór psuje jedynie ten bezsensowny początek, który nie pozwolił mi przekonać się do rzekomej miłości bohaterek przez cały komiks.

Co do samych postaci jeszcze. Pomijając tę niekonsekwencję w budowaniu Teddy, wypadają oni naprawdę dobrze, chociaż jest ich straszliwie mało, nawet jak na historię na sześć zeszytów. Sama protagonistka jest absolutnie ujmująca, pełna poczucia humoru i przesympatyczna - polubiłam ją już po paru pierwszych stronach. To właśnie ona gra tu pierwsze skrzypce, wtóruje jej parę alter-ego, które wymyśliła sobie i których pomocy zasięga w ciężkich chwilach. Obok niej najistotniejszymi bohaterami jest Ulysses - jej współpracownik - oraz Ano. Ten pierwszy nie zdołał zaskarbić sobie mojej sympatii, ale doceniam jego osobę i rolę w opowieści. Wybranka serca Teddy wypada dość blado, ponieważ jej charakter ogranicza się właściwie wyłącznie do bycia uroczą, niewinną dziewczyną zakochaną w naszej heroinie. Nie jestem pewna, czy można w ogóle powiedzieć o niej coś więcej. Na uwagę (zwłaszcza w kontekście wyzwania czytelniczego, o którym wspominałam) zasługuje też Andromeda, dzieciak poznany przez bohaterów pod koniec serii i jednocześnie porządna, dosłowna reprezentacji osób genderqueer, którą widzi się tak rzadko, że miło natrafić na każde sensowne przedstawienie tej grupy.
Oprócz postaci pozytywnych mamy oczywiście antagonistów. Ci wypadają jednak słabiej, są dość szablonowi, płytcy i, coby ładnie to ująć, ciężko byłoby określić ich geniuszami. Ich rola nie jest zresztą tak istotna, jak można by podejrzewać, ale nie mogę powiedzieć nic więcej, żeby nie spoilerować.

Hmm, spoilery. W "Doktorze Who" padło kiedyś takie określenie jak "wibbly-wobbly, timey-wimey stuff, mające w elegancki sposób oddawać zawiłość tematyki podróży w czasie. Zdaniem moim oraz, jak widziałam, innych czytelników wyrażenie to nie byłoby adekwatne do tego, co dzieje się w "Infinite Loop". Jest stanowczo zbyt mało skomplikowane, żeby opisać cały ten bałagan, który miał tu miejsce. Bohaterowie skakali z miejsca na miejsce, z momentu na moment, z linii czasowej do innej linii czasowej, po drodze wpadając na dziesiątki innych miejsc, momentów i linii, tworząc setki kolejnych, niszcząc jeszcze inne... Dziwne rzeczy, wierzcie mi na słowo. Wciąż nie jestem pewna, co dokładnie wydarzyło się w punkcie kulminacyjnym historii. Nie wiem, czy ktokolwiek jest pewien.

Przejdźmy w końcu do strony graficznej. Idę o zakład, że po ujrzeniu okładki zamieszczonej na początku notki uznaliście, że oto macie przed oczami kawał porządnej, miłej dla oka kreski - cóż, na okładce owszem, zdecydowanie. Nieco inaczej wygląda to wewnątrz zeszytów. Za rysunki odpowiedzialna jest Elsa Charretier, której prace zdecydowanie jako "porządne i miłe dla oka" określić można, jednak fakt faktem, że jej styl jest mocno charakterystyczny. Jej kreska jest kreskówkowa, mogąca kojarzyć się z tworami Bruce'a Timma i dość ostra. Mnie osobiście nie urzeka, ale przyznaję, że całkiem nieźle pasuje do historii, jest też dynamiczna i dopracowana. Na dodatkowy plus zasługują zabiegi stosowane przez artystkę - strasznie spodobało mi się między innymi wciskanie w niektóre sytuacje graficznie zobrazowanych quizów mających prezentować tok myślenia bohaterki. Cały komiks ogląda się naprawdę przyjemnie, nawet jeśli nie jest się największym fanem tego typu grafiki.

Coby podsumować: "Infinite Loop" to seria mocno nierówna, z ogromną ilością wad i zmarnowanego potencjału. Nie sprawdza się zbyt dobrze ani jako romans (tu kuleje głównie wprowadzenie wątku, reszta ma się lepiej), ani opowieść o podróżach w czasie (jest tak zawiła, że ciężko połapać się w historii, a co dopiero dobrze się przy niej bawić). Mimo tego czyta się ją przyjemnie, potrafi wciągnąć i zainteresować szybko lecącą przed siebie akcją, a także urzekającą główną bohaterką. Forma podania także bywa wcale oryginalna i ciekawa, do tego dochodzi też subtelny humor i garść popkulturalnych nawiązań wplecionych w tło. Kreska, mimo że niezwykle specyficzna, może się podobać. Całość wypada jednak naprawdę zaskakująco dobrze. Polecam fanom komiksów indie, podróży w czasie (nawet takich niezbyt sprawnie przedstawionych) oraz romansów damsko-damskich. Jeśli podejdzie się bez zbyt wysokich oczekiwań, o można spędzić naprawdę miłe kilkanaście/kilkadziesiąt minut.

Idę spać. Dziękuję za uwagę i dobranoc. 

Comments

  1. Buty z okładki to gwałt na modzie : O

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ej, nie znasz się, może w bliżej nieokreślonej przyszłości to szujstwo jest uważane za piękne?

      Delete
    2. Nie znacie się, te buty są świetne :P

      T.

      Delete
  2. Ha, do przeczytania zachęcił mnie fakt, że podróże w czasie są kompletnie poplątane. Lubię, lubię, lubię! Im bardziej pokręcone tym lepiej.
    Okładka jest faktycznie bardzo ładna, a kreska całkiem mi się spodobała – nie urzekła mnie, ale jest okej. Może kiedyś sprawdzę komiks.

    T.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Cóż, co kto lubi. ;) Faktycznie może przypaść Ci to do gustu w takim razie.
      Standardowo, jeśli przeczytasz, podziel się opinią. Chętnie ją usłyszę.

      Delete
  3. Nie dziwię się, że główny wątek nie przypadł Ci do gustu, miłość pomiędzy "łowcą" a "ofiarą" to tak bardzo wyeksploatowany motyw, że naprawdę trudno w tej materii dodać coś świeżego i nieszablonowego. W sumie przykro słyszeć, że komiks zrąbał dwie rzeczy o największym potencjale, czyli lesbijski wątek romansowy i przedstawienie ultrazaawansowanego technologicznie świata z podróżami w czasie (paradoksy czasowe nie są łatwe do wplecenia w fabułę, come on). Lubię s-f, ale do tego komiksu nie czuję się zachęcona. :P

    ReplyDelete
    Replies
    1. Wiesz, nie chodzi nawet o sam motyw. Jestem pewna, że gdyby pokazano jakoś to jakoś zgrabniej, te narastające stopniowo wątpliwości Teddy, jakiś powód, dla którego zdecydowała się nie zabijać tej anomalii (inny niż "she hot"), to coś by z tego było. Tutaj po prostu zupełnie to zignorowano i dano jakąś mehną miłość od pierwszego wejrzenia.
      Dlatego też nie polecam jakoś szczególnie gorąco, chociaż czytało się przyjemnie i z ciekawości można rzucić okiem.

      Delete

Post a Comment