Recenzja "Przebudzenia"

Nie mam siły pisać wstępu, więc po prostu wrzucam reckę. Możecie znaleźć ją też na Panteonie, dla którego oryginalnie powstała.
Recenzja zawiera drobne spoilery, które jednak nie powinny wpływać (bardziej) negatywnie na odbiór powieści. 


„Przebudzenie” to wydana w tym roku debiutancka powieść Łukasza Ignatowa, urban fantasy utrzymane w klimacie horroru. Śledzimy losy Sawyera, pozornie zwyczajnego młodego faceta, spędzającego dni głównie na imprezowaniu i graniu w gry komputerowe, który - jak to zwykle bywa - okazuje się być zdecydowanie niezwyczajny. W związku z nękającą go tajemnicą z przeszłości(™), niepokojącymi teraźniejszymi wydarzeniami oraz niespodziewanym zagrożeniem, które spada na jego najbliższych, nasz bohater zostaje wplątany w serię niefortunnych zdarzeń, dowiaduje się prawdy o sobie oraz otaczającej go rzeczywistości i staje się jedyną nadzieją świata na ratunek.
Fabuła jest prosta - typowe zero-to-hero oraz walka z pradawnym, mistycznym złem - i wybitnie nieoryginalna. Wykorzystane klisze i motywy przerobiono już tysiące razy, tu nie są one w żaden sposób urozmaicone czy zaskakująco podane. Większość przedstawionych wydarzeń można przewidzieć po pierwszych kilkunastu stronach, a wszelkie tajemnice i potencjalne plot twisty były tak przejrzyste i oczywiste, że trzeba by naprawdę się postarać, żeby momentalnie ich nie przejrzeć. Akcja i poszczególne wydarzenia rozwijają się szybko, przystając tylko co jakiś czas dla zaczerpnięcia oddechu, po czym dalej lecą przed siebie, nie oglądając się na takie szczegóły jak sens czy prawdopodobieństwo.


Całość mocno kojarzy mi się z formułą cRPGa. Protagonista zaczyna jako słaby, niedoświadczony random, po czym stopniowo zdobywa nowe umiejętności, odblokowuje specjalne bronie i opcje, wykonuje masę side-questów, żeby w końcu dotrzeć do final bossa, z którym stacza widowiskową walkę. To zresztą nie jedyna cecha powieści, przez którą przypomina ona grę, co szczególnie dobrze widać w scenach akcji. Pojedynki wyglądają jak żywcem przeniesione na kartki prosto z jakiejś bijatyki czy jRPGa, są niezwykle dynamiczne, mają ogromny rozmach i całkowicie ignorują prawa fizyki. To podlane jest dodatkowo potworną sztampą i patosem, który przywodzi na myśl napuszone anime z gatunku shounen.
Fizyka nie jest zresztą jedynym, czego tu brakuje. Postacie zachowują się nienaturalnie, ich działania często nie mają najmniejszego sensu, a tego, co im się przytrafia, nie można uzasadnić inaczej niż "imperatyw narracyjny tego chciał". Prowadzi to do jednego z najbardziej fejspalmogennych doświadczeń tego roku.

Jednym z największych problemów "Przebudzenia" są bohaterowie. Teoretycznie wszyscy są dorosłymi ludźmi, wystarczy jednak spędzić z nimi parę minut, żeby odkryć, że mają mentalność czternastolatka z buzującymi hormonami - jest to nawet podkreślane przez samego Autora, który często używa w stosunku do nich słów "chłopak" czy "dziewczyna". Większość postaci, z Sawyerem na czele, charakteryzuje się poczuciem humoru na poziomie stereotypowego, pryszczatego gimnazjalisty krztuszącego się ze śmiechu na dźwięk słowa "członek", do tego ich głównym zajęciem jest rzucanie żarcikami i tekstami na podobnym poziomie, niezależnie od okoliczności. Pasuje to do całości jak wół do karety, bo dzięki temu otrzymujemy takie kwiatki, jak królowa Piekła mówiąca z rozbawieniem "wyluzuj się, bo ci gumka w majtkach pęknie". I tak kilka razy na stronę. Chęć zabłyśnięcia najlepszym one-linerem wydaje się być zresztą siłą napędową bohaterów, bo często jest to dla nich ważniejsze, niż, powiedziemy, przetrwanie. W połączeniu z faktem, że 90% pojawiających się tu postaci ma inteligencję średnio rozgarniętej rozwielitki, można się zastanawiać, jakim cudem nie pozabijali się przypadkiem już na pierwszej stronie. Co, warto dodać, nie byłoby takim złym pomysłem, bo nie sądzę, żeby ktokolwiek szczególnie za nimi rozpaczał. Wszyscy są napisani tragicznie, niesamowicie płascy, z zestawem powtarzających się cech zamiast charakterów i przy tym kompletnie antypatyczni. Jedną z największych porażek jest sam protagonista, czyli jedna z największych Mary Sue, jakie miałam okazję oglądać w ostatnim czasie - jest, oczywiście, Wybrańcem przez duże W, w ciągu trwania fabuły zyskuje multum OP mocy i umiejętności, a każda niebezpieczna sytuacja kończy się dla niego korzystnie, bynajmniej nie dzięki niemu. Imperatyw prowadzi go za rączkę przez wszystkie zagrożenia, obficie zasypując prezentami - tu dostanie magiczne pistolety, tu magiczny miecz, tutaj kij bō, którym nauczy się posługiwać w ciągu pięciu minut. W przerwach między ociekaniem perfekcją heros uraczy nas garścią suchych żartów czy obelżywych uwag (bo nie ma to jak dzielny bohater-rasista). Jeszcze słabiej, o ile to możliwe, wygląda kwestia postaci kobiecych. Jest ich tu zaskakująco dużo, co jednak w najmniejszym stopniu nie przekłada się na jakość. Praktycznie wszystkie wyglądają jak wycięte z modelu, mają takie same charaktery i wpasowują się idealnie w wyświechtaną filmową kliszę, w której kobieta przedstawiana jako zaradna i tak nie jest w stanie zrobić niczego bez pomocy mężczyzny. Nie powinno to dziwić, skoro, jak już wspominałam, wszystkie postacie wypadają tu tak marnie - w przypadku pań dochodzi jeszcze jeden minus. Właściwie jedyną ich rolą jest wyglądanie seksownie i podobanie się facetom, co wiąże się z tym, że większość poświęconym im opisom to powtarzające się co chwilę opisy ich ciał, które po jakimś czasie można już wykuć na pamięć. Jest to tak podkreślane, że (spoiler niemający większego wpływu na fabułę) nie oszczędza się nawet kotki głównego bohatera. Bez żadnego sensownego wyjaśnienia fabularnego zostaje ona zmieniona w kobietę, coby nasz dzielny gieroj miał z kim się zabawiać. Tak, mamy tu scenę zbliżenia między facetem a zamienioną w człowieka kotką, której zwierzęce cechy są co chwilę podkreślane przez narratora. Stare internetowe porzekadło mówi, że każdemu jego porno, więc nie będę oceniać.
Przy tak beznadziejnie skonstruowanych, niedających się lubić protagonistach aż chciałoby się kibicować ich przeciwnikom, ale niestety, tutaj to nie możliwe - antagoniści napisani są jeszcze gorzej, chociaż nie boli to aż tak bardzo, ponieważ nie musimy spędzać z nimi każdej chwili w książce. Chciałabym przyrównać ich do villainów znanych z filmów Disneya, ale byłoby to porównanie krzywdzące dla tych drugich. W animacjach tej wytwórni złoczyńcy mieli jakieś motywacje, plany, przynajmniej ślad intelektu, a także - jeśli tego zabrakło - urok. W debiucie Pana Ignatowa nie uświadczymy u nich żadnej z tych rzeczy. Są tak płascy, że nawet określenie "wycięci z kartonu" nie oddałoby absolutnego braku głębi, jakim się charakteryzują; nie mają żadnych motywów, są źli "bo tak". Do tego zdają się być personifikacją prześmiewczych stereotypów, śmieją się złowieszczo i szaleńczo, nie wykazują żadnych ludzkich cech, a w wolnym czasie zapewne kopią szczeniaczki i topią małe żółte kaczuszki. To prawdopodobne.

Świat przedstawiony jest niespójny, nieoryginalny i nieciekawy. Oprócz zwyczajnego, ziemskiego wymiaru odwiedzamy między innymi Piekło czy świat demonów, ale żadne z nich nie jest ukazane w jakkolwiek interesujący czy świeży sposób, opiera się raczej na podstawowych skojarzeniach i motywach. Potwory i insze kreatury, które w założeniu miały budzić grozę, przyprawiają jedynie o ziewanie swoim wyświechtanym designem i kompletnym brakiem zagrożenia, jaki wprowadzają. Osoby oglądające "Supernatural" odnajdą sporo analogii do tamtejszego uniwersum, czy to w zasadzie funkcjonowania Nieba, czy "pożyczeniu" Devil's Trapów, powszechnie używanych w serialu, tutaj wyglądających i działających identycznie. Nie jest to zresztą jedyna rzecz, która do książki wpadła skądś indziej. Widzicie, "Przebudzenie" przedstawiło całkiem intrygującą koncepcję magii oraz jej użytkowników. Wprowadziło elementalistów (korzystających z mocy żywiołów i posługujących się tajemniczo brzmiącymi glifami i sygnetami) oraz mesmerów (tworzących iluzję i mantry, pozwalające im na szybkie rzucanie zaklęć) - jeśli te krótkie opisy kojarzą się Wam z wyjętymi z jakiejś gry, to gratuluję, zgadliście! Inwencji Pana Ignatowa w tym nie ma, pomysł został żywcem zerżnięty z serii "Guild Wars", a Autor nie pokwapił się nawet, żeby cokolwiek zmienić. Naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak ktoś pretendujący do miana pisarza może w tak chamski sposób wykorzystać czyjąś pracę i udawać, że to jego własność. Ba, powiedziałabym nawet, że fascynuje mnie to. Jak ktoś może zrobić coś takiego, po czym uznać, że - co? Nikt tego nie zauważy? Zwyczajne obrażanie inteligencji czytelników, ot. Aż zaczynam się zastanawiać, czy w książce nie ma aby więcej tak bezczelnie ukradzionych pomysłów, których po prostu nie wyłapałam. Nie zdziwiłabym się.

Słabo, straszliwie słabo wypada też warstwa językowa. Książka napisana jest niewprawnie, z mocno kulejącym warsztatem i ubogim słownictwem. Notorycznie powtarzane są tu te same pojęcia i wyrażenia, zwłaszcza w opisach zachowania bohaterów. Literówek się nie dopatrzyłam, za to co jakiś czas trafia się błąd w zapisie dialogu tudzież niezgrabnie zbudowane zdanie. Zdarza się za to sporo wpadek merytorycznych oraz braków w researchu, dzięki którym możemy, na przykład, podziwiać używanie systemu metrycznego w Stanach Zjednoczonych.

Naprawdę starałam się znaleźć jasne strony tej powieści, jakieś plusy, które nie utonęły w morzu słabizny. Jedynym, co przyszło mi na myśl, może być fakt, że akcja jest bez wątpienia wartka, więc przynajmniej z nudów nie można zejść przy czytaniu. Chociaż przyznaję, w momentach, kiedy postacie popisywały się swoją, ekhem, elokwencją w czasie dyskusji, zejście z nudów nie wydawało się wcale takim przerażającym losem.

Podsumowując, "Przebudzenie" to książka tragicznie wręcz słaba. Fabuła jest naciągana, nieoryginalna, przewidywalna, w dodatku sklejona z klisz. Bohaterowie są płascy, pozbawieni charakteru i zachowujący się jak banda dzieciaków - na przeciw nim stają najbardziej przerysowani i godni pożałowania złoczyńcy ostatnich lat. To wszystko podlane jest pretensjonalnością niczym ze słabego anime oraz ogromną ilością idiotyzmów fabularnych czy błędów merytorycznych. Do tego wszystkiego dochodzi bezczelne kopiowanie pomysłów innych i słaby warsztat Autora, przez który czytanie idzie naprawdę opornie.
Jeśli Autor popracuje nad pisaniem, przestanie przywłaszczać sobie czyjeś prace i poświęci więcej czasu na przemyślenie fabuły, a mniej na opisywanie kobiecych kształtów co dwie strony, to może z kolejnej części wyjdzie coś zjadliwego. Może.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję Autorowi. Mam nadzieję, że uzna moją recenzję za przydatną.  
Dziękuję za uwagę, zapraszam do komentowania i tak dalej. 

Comments

  1. Replies
    1. Dziękuję.
      I am Gauleiter Sida, I did this so you don't have to.

      Delete
  2. Zaczynam doceniać Kołodziejczyka i self-puby z Novae-Res. Mimo wszystko, nie wydają się być AŻ TAK złe w porównaniu z tym, ekhem, dziełem. ;3

    ReplyDelete
    Replies
    1. Kołodziejczyk przynajmniej nie zżynał z moich ulubionych gier. ;>

      Delete
    2. Nope, on zrzynał z "Wiedźmina" i w przedmowie się przyznał, że nie jest to nic innego, jak zrzynka z "Wiedźmina". ;D I nawet toporne opisywanie mechaniki gry komputerowej było. Ach, za to lofciam aŁtorów o wiele bardziej od aŁtoreczek. <3

      Delete
    3. Ale "Wiedźmaka" nie lubię, a "Guild Warsy" to jedna z miłości mego życia. ;) I fakt, Pisaki mają pewien niesamowity urok, jeśli idzie o tworzenie świata i jego mechaniki.

      Delete
  3. W tle widzę poke-nietoperki. ^^
    Jeśli chodzi o książkę, to ja bym się jeszcze przyczepiła do okładki. Jest... dziwna. Najbardziej mnie uderzyła zbyt mała (chyba?) tęczówka z pentagramem. To z resztą można uznać za kalkę z mangi./anime Kuroshitsuji, gdzie główny bohater także miał taką, nawet na tym samym oku.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Owszem. :3
      Okładka jest szpetna, fakt, ale jej brzydota umknęła mi przy całej tej tragicznej treści. A skojarzenie z Kuro trafne, faktycznie podobnie to wygląda.

      Delete
  4. Ooo matko, dobra, będę się trzymać z daleka. Swoją drogą, rozbroił mnie wpis na temat autora na stronie wydawnictwa WFW: "Łukasz Ignatow – miłośnik literatury, gier wideo oraz… muzyki." Czy bycie miłośnikiem muzyki jest jakieś zaskakujące?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Prawda? Zastanawiam się nad tym, odkąd ujęłam książkę w łapki. Może chodzi o to, że (z jakiegoś powodu) muzyka nie współgra z pozostałymi jego zainteresowaniami? Nie robi to zbyt wiele sensu, ale nie widzę żadnego innego wytłumaczenia.

      Delete
    2. W ogóle zazwyczaj w tym miejscu (powinno) być coś więcej. Wiadomo, że jak nie ma wykształcenia to się nie będzie chwalić jego brakiem, ale jakąś taką regułą jest, że krótkie bio ma parę zdań więcej. Nawet jeśli jest pisane przez samego autora.
      A tak aż boli w oczy, że facet nie ma ani wykształcenia ani specjalnie upodobań. No bo literaturę, gry i muzyka to standardowy zestaw, którego się używa nawet gdy nie jest prawdą.

      Delete
  5. Ech, jak czytam takie smakowite recenzje, to rośnie we mnie chęć masochistycznego przeczytania słabej książki i napisania własnej recki. Ale nie tej. Słabe dark urban fantasy to nie na moje nerwy.

    Acz na system metryczny w Stanach lubią przeliczać też niektórzy tłumacze. Nie wiem, to chyba wynika z chęci ułatwienia czytelnikowi odbioru.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja akurat lubię, jak tłumacz przelicza system metryczny. Na argument "ale oni tam mają stopy i cale" zwykłem odpowiadać "ale oni tam mówią po angielsku, więc o co w ogóle chodzi?". Tłumacz ma za zadanie uczynić powieść możliwie przystępną dla rodzimego odbiorcy.

      Delete
    2. Znaczy, mnie jakoś szczególnie nie przeszkadza, ale chyba jednak wolę, jak zostawiają miary w spokoju. Insza inszość, jak sami amerykańscy (i insi anglosascy) pisarze nie ogarniają jednostek, których używają. I wychodzi potem, że dwie armie stanęły od siebie na polu bitwy w odległości 20 metrów...

      Delete
  6. O, recka! Fajno.
    Lubię bardzo złe dzieła, więc myślę sobie, ze przeczytam to-to, jeżeli jaki znajomy ma. Czuję, że będzie to przeżycie naprawdę cudowne.
    Recenzja zacna, błędów nie znalazłam, a żyję nadzieją, że autor przyjdzie i pokrzyczy trochę. Miło by było się nieco posprzeczać, gównoburz mało w internatach (aczkolwiek nie chcę zawalać ci bloga, ale czego się nie robi dla kłótni!).

    T.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Autor wyraził wdzięczność za szczerą recenzję i na tym się skończyło. Szitstormu niet.

      Delete
  7. Powinnaś dostać medal za przeczytanie Gniota Roku. :o Ładna recka!

    ReplyDelete
  8. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
  9. W sumie dobrze że okładka kojarzy się z kuro, niż z ostatnim Grey'em;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Faktycznie mogło być gorzej.
      "Lepiej, niż", nie "dobrze, niż". I "Greyem".

      Delete
  10. Recenzja recenzją, ale pozostałym proponuję książkę przeczytać i dopiero brać udział w dyskusji.

    ReplyDelete

Post a Comment